Thursday, July 30, 2009

20 czerwca - Boston, Whale Watching




Trzeci weekend naszego pobytu w NY został przeznaczony na wycieczkę do Bostonu. Na miasto znane z dwóch sławnych na cały świat uniwersytetów przeznaczyliśmy 2 dni.

Wycieczka zaczęła się w sobotę o godzinie 7:30 rano. Udało nam się zebrać czteroosobową grupę - Kamil, Karol, Kuba i Tom, którzy mieli okazję obejrzeć walenie, oba uniwersytety, muzeum nauki i Shreka 2, a niektórym udało się dodatkowo wypróbować nową lecz bardzo skuteczną metodę zawiązywania znajomości czyli "na puking" (wym: pjuking - poznaliśmy wtedy nowe słowo :)). Ale nie uprzedzajmy faktów.

Czekały nas na razie cztery godziny jazdy, które przebiegła bez większych niespodzianek (oprócz ok. 30m. czekania na spóźnionego kierowcę).
Godzina 8:00. W całym autobusie cisza, wszyscy próbują spać (godzina 8.00 to dla niektórych środek nocy). No prawie wszyscy... rozmawiają sobie Kuba i Tom, a ich rozmowa pobrzmiewa radośnie (choć niektórzy na tę radość zaciskają zęby) w całym autobusie.
Godzina 9:00 i 10:00 i 11:00 - to samo.
Godzina 11:30 dojechaliśmy. Nikt nie pospał.

Zaczyna się prawdziwe zwiedzanie. Zaczynamy od zostawienia dobytku w hotelu i wyruszamy ochoczo w kierunku Oceanu na z początku niedoceniany punkt tej wycieczki, który przysporzył nam jednak wieeele frajdy - na Whale Watching.

Zaczynamy jednak od zjedzenia 16 calowej kanapki.

I to był błąd.

Nie zaczynajcie wyprawy w morze, od zjedzenia 16 calowej kanapki. Szczególnie jeśli jest to kanapka z dużą ilością wołowiny. Szczególnie, gdy jest to tak naprawdę sama wołowina, a mało jest tam kanapki. Szczególnie, gdy są fale, a łódka płynie szybko. Niektórzy zjedli tylko 10 calów, ale i tak im to nie pomogło.

Trzeba bowiem wyjaśnić, że nasza łódź płynęła bardzo szybko, a fale, choć nie były jakieś ogromne, to były bardzo odczuwalne. W szczególności przejście z rufy na dziób kończyło się nieraz (czyli może ze dwa razy) wylądowaniem na kolanach.

Dziób łodzi, gdy parzyło się na nią z góry, był w kształcie litery "U". U-miejscowiliśmy się zatem w jednym z najbardziej wysuniętych w morze punktów i trzymając się barierek "łapaliśmy" fale. Gdy czasem zjeżdża się szybko samochodem z jakiegoś wzniesienia w dół, czuje się takie śmieszne mrowienie w brzuchu. My czuliśmy coś takiego co jakieś 30 sekund z każdą większą falą. Będąc na szczycie takiej fali, czekaliśmy aż łódka zacznie opadać i wtedy wyskakiwaliśmy "nieco" do góry. "Nieco" ponieważ staraliśmy się ledwie oderwać nogi od łódki, "nieco" ponieważ łódka uciekająca nam spod nóg powodowała, że nasze stopy znajdowały się nagle na poziomie naszych bioder (wciąż trzymaliśmy się rekami barierek). Taka zabawa trwała około półtorej godziny i została zakończona przez obsługę wycieczki, pouczającą nas, że były już wypadki wypadnięcia za burtę. Same walenie oglądaliśmy przez niecałe 30 minut. Podpłynęliśmy wystarczająco blisko (a ssaki te były na dodatek ciekawe statku), by zrobić wiele dobrych zdjęć. Choć trochę utrudniał życie fakt, że walenie pojawiały się na powierzchni tylko przez jakieś 40 sekund i znów znikały pod wodą.



Nie wszyscy byli w stanie tego oglądać. Dotrwało nas tylko dwoje i w ogóle jakieś 25% wszystkich pasażerów. Wysokie fale i w naszym przypadku dodatkowo wołowina wykonały swoją pracę. Co ciekawe nawet ci, którzy nie zdołali ich obejrzeć nie żałowali (Tom przez cały ten i następny dzień opowiadał o tym jak wspólne pjukowanie może integrować ludzi i o tym ile nowych kolegów i koleżanek zapoznał :))

Wyprawę Tom zakończył w kurtce Kuby, Kuba w kurtce Karola, Karol w kurtce Kamila, a Kamil bez kurtki. Wniosek, z tego żaden, ale fakt dość zabawny, aby o nim wspomnieć :)

Dzień zakończył się dla nas w chińskiej restauracji, ale o tym w być może następnym odcinku.

Więcej zdjęć można obejrzeć na picasie.

No comments:

Post a Comment